Stara jestem od urodzenia

Monika Orłowska, anglistka, pisarka, redaktorka i tłumaczka. Autorka powieści pokonujących bariery w postrzeganiu trudnej tematyki: „Cisza pod sercem”, „Adam i Ewy”, „Kłamstwa i kłamstewka”, „Całuję. Mama”.

 

 

W swoich powieściach przełamujesz bariery, poruszając tematy niepopularne, trudne, często bolesne. Nieprzypadkowo rozmawiamy w Dniu Dziecka Utraconego. W debiutanckiej „Ciszy pod sercem” opisałaś emocje kobiet mierzących się z poronieniem. Jaki był odzew czytelniczek?

Przeróżny. Od wielkich wzruszeń przez oskarżenia o brak realizmu albo nadmierne eksponowanie wątku wiary, po zdecydowane odrzucenie książki a priori. Bardzo dużo blogerek, którym wydawnictwo zaoferowało powieść do zrecenzowania, odmówiło ze względu na tematykę.

 

Właściwie oprócz twojej „Ciszy pod sercem” i „Obsoletek” Justyny Bargielskiej, temat utraty ciąży nie był tak szeroko poruszany w polskiej literaturze. Tymczasem czytanie o dotykającym nas doświadczeniu ma funkcję terapeutyczną, czy brałaś taki aspekt pod uwagę, pisząc książkę?

Nie. Nie z punktu widzenia czytelniczek. „Cisza pod sercem” była jedną wielką terapią dla mnie. Pisząc, podsumowywałam własne doświadczenia – te bolesne, ale i te niosące nadzieję, jak wsparcie, które otrzymałam na forum internetowym. Z kolei wyróżnienie w konkursie literackim pomogło mi odbudować wiarę w siebie, mocno podkopaną przez zawirowania życiowe, których bezpośrednią przyczyną było właśnie poronienie. Dopiero gdy czytelniczki zaczęły twierdzić, że książka pomogła im się uporać z traumą, zrozumiałam, że przez przypadek zrobiłam coś pożytecznego dla innych. Wiem, że powieść trafiła na listę lektur obowiązkowych w różnych grupach wsparcia i krąży w pirackich kopiach. Jeszcze przez trzy lata prawa do niej ma wydawnictwo, ale później zamierzam udostępnić czytelniczkom legalną bezpłatną wersję. Mam jednak nadzieję, że do tego czasu niektóre z poruszanych w niej kwestii – bezduszność personelu medycznego, kłopoty z pochówkiem utraconego maleństwa, nietaktowne reakcje i komentarze najbliższych – staną się już nieaktualne.

 

Druga z twoich powieści „Adam i Ewy” też obraca się wokół trudnych dylematów. Bohaterka opiekuje się niepełnosprawną teściową po dwóch udarach. Starość, obciążona chorobą to nie jest modny temat, a jednak się go nie bałaś.

Starość i choroba również są częścią życia, która prędzej czy później, w ten czy inny sposób dotyczyć będzie każdego. Po prostu.

 

Tematykę starości zgłębiałaś od podstaw, to niezwyczajne w dzisiejszym świecie, który uparcie udaje, że starości nie ma. Opowiedz nam o swoich doświadczeniach.

Stara jestem od urodzenia. Poważnie. Albo geny, albo wychowanie (a może jedno i drugie) uwypukliły takie cechy mojej osobowości, które z reguły przypisuje się ludziom starszym. Również szwankujące od czasu do czasu zdrowie pozwala mi choćby przez chwilę poczuć, jak jest po słabszej stronie mocy. Konkrety? Proszę bardzo: okresowo głuchnę albo miewam zawroty głowy i związany z nimi lęk przed opuszczaniem mieszkania. Paradoksalnie, odmładzająca organizm kobiety ciąża tuż przed czterdziestką dostarczyła mi solidnej wiedzy na temat kruchych kości, płytkiego oddechu, obrzęku kończyn, nietrzymania moczu, cukrzycy insulinozależnej i niezdarności ruchów. I, oczywiście, jednostronnej głuchoty.

Natomiast jeśli chodzi o doświadczenie cudzej schorowanej starości – poznałam ją bezpośrednio w szpitalu, na oddziale neurologii, gdzie kolejno leżeli moi bliscy. Potem był krótki kurs opieki geriatrycznej, wraz z praktyką w DPS-ie, a wreszcie odpowiednie studia podyplomowe.

 

Twoja ostatnia powieść „Całuję. Mama” porusza tematy związane z chorobą i śmiercią bliskich, czyli znów mierzysz się barierami, jakie w naszej kulturze spychają śmierć do sfery tabu.

„Całuję. Mama” pokazuje mniej fizjologii, a więcej wyzwań, z jakimi musi się zmierzyć rodzina po śmierci bliskiej osoby. Z jednej strony żal, wyrzuty sumienia, tęsknota, poczucie nieodwracalnej straty, a z drugiej wszystkie sprawy związane z pogrzebem, formalności w urzędach… To coś, czego uczymy się na własnej skórze, niestety.

 

Czy myślisz, że powinniśmy więcej uwagi poświęcać tematom starości i śmierci, tak, by nas nie zaskakiwały i czyniły zupełnie bezradnymi?

Powtórzę – prawdziwe doświadczenie zdobywa się w tym temacie osobiście. Można się jednak do niego w pewien sposób przygotować. Co ciekawe, wydaje mi się, że współczesny człowiek ma do dyspozycji niemal wyłącznie książki i filmy, choć mógłby przeżywać bardziej osobiście odejście kogoś ze znajomych. Śmierć stała się czymś intymnym, przeżywanym w samotności, zarówno jeśli chodzi o towarzyszenie umierającemu, jak i stosunek do ludzi w żałobie. Nie bez powodu osieroceni bohaterowie „Całuję. Mama” nie wychodzą poza krąg najbliższych, a jedna z córek zmarłej wręcz ucieka przed rozmową z sąsiadami, którzy nie mogli przyjechać na pogrzeb. No właśnie, pogrzeb. Pamiętam śmierć dziadków w latach osiemdziesiątych. Bliżsi i dalsi krewni, jak również przyjaciele, byli zaangażowani w sprawy pochówku. Jeden załatwiał trumnę, drugi miejsce na cmentarzu, ktoś szukał w sklepie przyzwoitych butów, które nie byłyby na talon, ktoś inny użyczał samochodu albo dużego mieszkania na – urządzoną wspólnymi siłami – stypę. Dziś oddajemy przygotowanie ceremonii specjalistom, a w nekrologach często prosimy o nieskładanie kondolencji. Mam wrażenie, że zasklepiamy się w swoim bólu, egoistycznie odcinamy od wspólnoty. Brałam kiedyś udział w internetowej dyskusji, a właściwie pyskówce, na temat Koronki za Konających, dzieła związanego z kultem Bożego Miłosierdzia. Polega ono na zgłaszaniu (esemesem lub mailowo) imienia osoby, która właśnie umiera, niejednokrotnie w cierpieniu, do centrali w Łagiewnikach, skąd wiadomość rozsyłana jest do wolontariuszy dyżurujących w danych godzinach. Oni zaś natychmiast podejmują modlitwę w intencji umierającego. To żadna nowość – w Krakowie do dziś wiszą na niektórych kościołach tzw. dzwonki za konających, które uruchamiano, by prosić przypadkowych przechodniów o duchowe wsparcie dla człowieka w agonii. Wracając do wspomnianej pyskówki, najbardziej zdumiały mnie dwa argumenty przeciwko takiej formie modlitwy: po pierwsze, umieranie jest czymś tak intymnym, że nie należy do niego mieszać, choćby duchowo i na odległość, obcych; po drugie, słowo „konający” jest obrzydliwe i uwłacza ludzkiej godności. Trudno mi zrozumieć takie wypieranie śmierci z życia, szczególnie z życia wspólnoty. Żałuję, że o zbiorowym czuwaniu przy chorym lub umierającym, a potem przy otwartej trumnie, możemy sobie dziś tylko poczytać, np. u Reymonta.

 

Dotykana przez ciebie tematyka każe mi przypuszczać, że lubisz wyzwania i nie gustujesz w lekkim, łatwym i przyjemnym?

Lekkość, łatwość i przyjemność zostawiłam sobie w kuchni. Od szeroko pojętej kultury oczekuję właśnie wyzwań – intelektualnych, emocjonalnych i estetycznych.

 

Nawet „Kłamstewka i kłamstwa”, można powiedzieć najlżejsza z twoich powieści, też nie ucieka od trudnych tematów i opisuje wiele kolizji życiowych bohaterów z jednego osiedla. Podglądasz życie swoich sąsiadów?

W „Kłamstewkach i kłamstwach” też zresztą jest sporo śmierci i choroby – w opowieściach upiornej pani doktor, która, choć ma czterdzieści osiem lat, zrzędzi jak stereotypowa staruszka.

Podglądam i podsłuchuję wszystkich i wszystko, choć akurat sąsiadów najmniej. Nie mam okien w dobrym punkcie obserwacyjnym, więc żeby coś zobaczyć i usłyszeć, muszę wyjść do ludzi. Staram się normalnie funkcjonować w tłumie, ale niestety mimochodem wciąż rejestruję coś ciekawego: a to fantastyczną średniowieczną urodę, to znowu irytujący tembr głosu. Zdarza mi się też zatrzymać na fragmencie czyjejś rozmowy. Nigdy jednak nie przywłaszczam sobie zaobserwowanych rzeczy w całości. Bohaterów i fabułę lepię z drobiazgów, które później często pozostają nierozpoznane przez pierwowzory.

 

W zalewie cukierkowej papki oferowanej nam przez autorki z górnych miejsc listy bestsellerów twoje powieści są ratunkiem dla czytelników uciekających od mdłych różowych okularów. Smutne jest to, że wydawnictwa nie promują ambitniejszych powieści, w takim stopniu jak te, które nazywam „niewymagającymi”. Dlaczego tak się dzieje?

Przede wszystkim chciałam coś sprostować – nie postrzegam swoich powieści w kategoriach ratunkowych. Przeciwnie, to przed nimi ucieka większość czytelniczek. Wydawców zresztą też. Poza tym mam wrażenie, że wydawcy promują właśnie ambitniejsze powieści, przy czym, powtórzę za Małgorzatą Kalicińską, przez „ambitne” należy rozumieć te, które w drastyczny sposób łamią tabu, uderzają w światopogląd większości, epatują fizjologią, okrucieństwem lub obrzydliwością albo są napisane wyjątkowo męczącym stylem.

Różowa cukierkowa papka w literaturze kobiecej wcale nie jest najgroźniejsza. To literacki odpowiednik słodyczy. Dostarcza chwilowej przyjemności i, o ile nie jest pochłaniana w nadmiarze, raczej nie szkodzi. O wiele gorsze, moim zdaniem, są książki z górnych miejsc listy bestsellerów, które wcale nie stronią od tematów trudnych i kontrowersyjnych. Podają je jednak w sposób, który zwalnia czytelnika z myślenia. Zamiast wyciągać wnioski na podstawie dłuższych fragmentów, opisujących czyjeś zachowanie lub postawę, odbiorca dostaje gotową charakterystykę bohatera, wraz z diagnozą: ten jest dobry, a ten zły; temu należy się sympatia, a tamtemu potępienie. To samo się dzieje z tematem i przesłaniem powieści – są przez autorki na siłę wciskane czytelniczkom, które najwyraźniej nie lubią się męczyć i odpowiada im taki typ lektury. Podejrzewam też, że to one, a nie wydawcy, najlepiej promują swoje ulubione pisarki.

 

Na koniec chciałam zapytać, jakie jeszcze wyzwania szykujesz dla nas, z jakimi tematami chciałabyś się zmierzyć w swojej twórczości?

Kończę właśnie powieść, w której łączę – chwilowo – w parę: kobietę u progu menopauzy i kilkanaście lat od niej młodszego mężczyznę. Poza tym roztrząsam temat wdowieństwa, sieroctwa i trudnego macierzyństwa. Choroby i śmierci też nie unikam.

Największe jednak wyzwanie planuję na dalszą przyszłość. W kilku opiniach o „Ciszy pod sercem” pojawił się zarzut, że za dużo piszę o Bogu i ogólnie prezentuję straszliwie katolicki punkt widzenia. Nie miałam takiego odczucia, ale teraz wzięłam to sobie do serca i stwierdzam, że owszem, chciałabym się zmierzyć z rolą pisarki katolickiej, promującej Boga i wynikające z wiary wartości. Wiem doskonale, że ryzykuję utratę nawet tych nielicznych czytelników, którzy dotychczas mieli ochotę na moje książki. Trudno. W tym jednym zaprzeczę własnej umysłowej starości: bez ryzyka nie ma zabawy.

 

Bardzo dziękuję za rozmowę i życzę wielu ryzykownych pomysłów.

ifk

Dodaj komentarz

Wordpress Social Share Plugin powered by Ultimatelysocial